poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Wypalarka - statek widmo i zamek

 Wypaliłem dwie kolejne deski. Statek widmo trafił w ręce Janka i Imany jako prezent ślubny (jeszcze raz gratulacje!). Zamek inspirowany jest czeskim zamkiem Karlstejn. I nie wiem, co z nim zrobić, więc leży w szafie.

























sobota, 15 sierpnia 2015

Warsztaty w Częstochowie + Memories of Murder #1

Bum.

Wpadłem do Częstochowy na zaproszenie Centrum Promocji Młodych w celu poprowadzenia warsztatów komiksowych. Tłumów nie było - w sumie to 8 osób - ale i tak było przesympatycznie. Ktoś przyjechał nawet specjalnie z Łodzi, żeby wziąć udział w warsztatach. Ślicznie.

Następnego dnia miałem trochę wolnego czasu przed powrotem do Gdańska, więc poszedłem zwiedzać. Zobaczyłem sporą grupę ludzi idącą energicznym marszem. Ktoś niósł duży krzyż, ktoś trzymał gitarę, ktoś tachał wielki głośnik. Wszyscy dziarsko śpiewali piosenki o Matce Boskiej i Jezusie.

Uśmiechnąłem się od ucha do ucha. "Ale fart", pomyślałem. Wpadłem do Częstochowy i zobaczyłem pielgrzymkę. Jest coś przeuroczego w samomanifestujących się stereotypach. Pewnie tak się czują ludzie, którzy jadą do Niemiec i przez przypadek trafiają na Oktoberfest.

Ale chwilę po pierwszej minęła mnie druga pielgrzymka. O równie dziarskim kroku i z równie dużą ilością Jezusa w sercach i na ustach.

A potem trzecia. I Czwarta.

Piąta.

Szósta.

Siódma...

Było ich tyle, że zrobiła się kolejka na Jasną Górę.

W mojej głowie zaczęła tworzyć się narracja. Wyobraziłem sobie miasto pełne zwykłych mieszkańców. Jak każde miasto. Jadących tramwajem do pracy. Idących z psem na spacer. Wieczorem wyskakujących na piwo do ulubionego pubu. Ale od rana do wieczora, DZIEŃ W DZIEŃ, ulicami maszerują rozentuzjazmowane do porzygu pielgrzymki, drące się przez megafony i szarpiące struny gitar, machające pociesznie przechodniom.

Przez chwilę czułem się, jakbym wpadł z wizytą do cudzego piekła.


 Niestety (ale chyba stety dla mieszkańców Częstochowy) okazało się, że po prostu za trzy dni (czyli dzisiaj) jest jakieś święto Matki Boskiej i trafiłem na sam początek wielkiego pochodu pielgrzymek. Następnego dnia miało być jeszcze gorzej. Albo lepiej. Zależy od perspektywy.


 Potem poszedłem do mojego rodzaju kościoła - na wystawę obrazów Zdzisława Beksińskiego. Powyższy obrazek przedstawia tylko UŁAMEK zajebistości, jaką jest obejrzenie obrazów mistrza na żywo. Wyszedłem stamtąd z uczuciem człowieka, który zamówił za duży obiad i się przejadł.

 - - - - -

Na deser wrzucę jeszcze garść szkiców kadrów z filmu "Memories of Murder". Z dedykacją dla mojej koleżanki Mychy, która strasznie się zajarała całym projektem.

Myk jest prosty - bierzecie dowolny film (najlepiej taki, który już obejrzeliście). Pauzujecie. Rysujecie scenę. Odtwarzacie. Przy zmianie ujęcia znowu pauzujecie. I rysujecie. I tak w kółko.
Ćwiczenie dobrze robi na kompozycję, kadrowanie i strukturę sceny - w którym momencie zacząć scenę. W którym ją skończyć. I daje okazję do porysowania dużej ilości różnych twarzy, różnych emocji, ludzi w różnych pozach i wielu innych rzeczy.

Pięć i pół minuty filmu zajęło mi 42 kadry i 3 strony szkicownika. Może kiedyś skończę cały (dwugodzinny) film.

Ha ha.

Może.






Sam film bardzo polecam. W ogóle mega polecam koreańską kinematografię, zwłaszcza, jeśli lubicie ciężkie kryminały. Koreańczycy są mistrzami dozowania napięcia - cicha i spokojna scena potrafi z sekundy na sekundę zamienić się w brutalną miazgę, po czym znowu wrócić do spokoju i ciszy. Co powoduje niesamowite napięcie przez cały czas oglądania filmu.

W życiu nie widziałem tak sugestywnego pchnięcia kogoś nożem, jak w "Panu Zemście". Przez chwilę zastanawiałem się, czy właśnie nie obejrzałem, jak kogoś autentycznie zadźgano.

Pycha.






wtorek, 11 sierpnia 2015

Zaroślak 2015

Mhmmmmm. Prowadziłem Zaroślakowy Pokaz Mody, więc trzeba było się odpicować. Brakuje tylko warkoczyków. Bo na Zaroślaku prawdziwi mężczyźni noszą warkoczyki.

 Jeżeli jesteście stałymi bywalcami Kreskotoku, to wiecie, że na jeden z dwunastu miesięcy zamieniam się w wychowawcę obozowego. W tym roku Zaroślak obchodził 25 lecie. Były torty i śpiewanie sto lat. Patrząc po naszych zajęciach, nowych imprezach wieczornych, sytych imprezach przyjezdnych, o-matko-tak-ambitnych LARPach, uśmiechach obozowiczów i ich łzach na koniec obozu - mogę spokojnie przyznać, że godnie uczciliśmy ćwierćwiecze.

Niestety, to był chyba najgorszy rok pod względem zapełniania mojego szkicownika, jaki pamiętam. Nie miałem kompletnie czasu rysować. A jak już przysiadłem, to długopis nie kleił mi się do kartki i wychodziły jakieś bohomazy.

Tak bywa.

Ale po kolei.


Hermetyczny i bardzo sytuacyjny żart z widelcami, więc nie ma co opowiadać. Dość powiedzieć, że przez resztę turnusu kadra upychała mi widelce w piórniku, w puszcze z kościami, w teczce, w kosmetyczce...WSZĘDZIE.

Mała Krzywa, czyli panienka, która biega z tak wrodzoną gracją, że w głowie odpalała mi się muzyka z Disneya i mogę przysiąc, że z lasu wybiegają sarenki i wylatują świergolące ptaszki.

"Czereśnia", bo rok temu zabiła masę ludzi w Snajperze częstując ich czereśniami. Ale teraz chyba tylko ja tak ją nazywam. Na sesji RPG grała kocią księżniczką. Poza nią Rafcia grała jako Centauropegazica-myśliwy, Żurosia jako pół-krasnolud, pół-elf detektyw-wróżbita, Mała Krzywa jako Demoniczny Ślimakorożec, który był ogrodnikiem, Marti jako Tęczowy Smokorożec DJ, a Dominika jako elfia wampirzyca, która była zabójczynią na zlecenie.

Yop. Tak wyglądają sesje RPG z jedenasto-dziesięcioletnimi dziewczynami. Bawiłem się wyśmienicie.


Cała kadra (poza mną) z I turnusu. W kolejności - wujek Krecik, ciocia Bahó, ciocia Adó, ciocia Zochan, wujek Szczepan, ciocia Żurek, ciocia Oluta, ciocia Olga, wujek Armin, ciocia Sandra, ciocia Frania, ciocia Domcia, ciocia Dobra i ciocia Koń.
Na II turnusie było nas jeszcze więcej.


Iza. MEGA telent rysowniczy. Będą z niej ludzie. Próbowałem uchwycić jej przenikliwe, zaniepokojone spojrzenie. Trudne zadanie.


A tu moja druga drużyna z I turnusu. Tym razem starsze chłopaki. Wykoncypowaliśmy sobie fantastyczny setting - graliśmy w alternatywnej, średniowiecznej Europie (dokładnie to na południu Polski), w której wyznania mają prawdziwą moc, a Czarna Śmierć zamiast wytrzebić 1/4 kontynentu, przemieniła 4/5 populacji w rozszalałe zombie. Czyli takie dark postapo-fantasy.

Od lewej Tatrzański druid Jaromir, za nim w tle ledwo zarysowany łowca Mściwój, dalej Dwudziesty Trzeci, kolekcjoner głów z tajemniczego zakonu czczącego słowiańskiego demona, za nim po prawej Rurgosh, kapłan innego słowiańskiego demona (brata tamtego od zakonu) i na koniec Tadeusz Titanus, chrześcijański paladyn i były mistrz Zakonu Paladynów Jasnej Góry. Nienarysowana jest tylko bardka Halina, która zasiliła drużynę w drugim tygodniu turnusu.

To była zdecydowanie jedna z najlepszych kampanii, w jakie grałem. Klimat był syty, gracze wyborni i tempo sesji wartkie. Dość powiedzieć, że na sam koniec zabiliśmy wskrzeszonego Jezusa Chrystusa, bo się okazało, że to niezadowolony z ludzi Bóg sprowadził Czarną Śmierć jako kolejną powódź. Co zabawne, jak tylko zabili Jezusa, urwała się chmura i zalało cały obóz.


Wyobraźcie sobie, że jesteście na jakimś obozie, z dala od rodziców. Jest dopiero drugi dzień. I nagle niebo wpada w furię. Zaczyna lać i zalewać namioty po kostki. Wszyscy biegają z łopatami i wiadrami, krzycząc i machając rękami. Niektóre małe dzieci płakały. Inne się modliły (autentyk). Ale większość pluskała się w kałużach i wykuwała dobre wspomnienia.

Trzeba było nie zabijać tego Jezusa, chłopaki.


Na I turnusie przyjechali do nas Indianie. Było nawet nocowanie w tipi. Masakrycznie dużo roboty z przewożeniem miliona materacy i organizowaniem całego obozu tylko po to, żeby spać pod innym namiotem, niż zwykle. Do tego trafiło mi się tipi pełne małych chłopców i przez pół godziny grałem w tetrisa, żeby ich w nim poukładać (wyżej, wyżej, przesuń się, wyżej, przestań patrzeć w telefon, tylko słuchaj, ty niżej, ty w bok, wyżej, jeszcze w bok, słuchaj co mówię, w bok, jeszcze, nie centymetr tylko wstań i się przesuń, jeszcze, wyżej, wyżej, wyżej, WUJKU JA NIE MAM MIEJSCA, WUJKU, ON KŁADZIE NA MNIE NOGI, WUJKU, JA NIE CHCĘ LEŻEĆ OBOK NIEGO AAAAAAAA).

Ale było całkiem fajnie. Czytałem bajki.


Drugi turnus. Siódmy z trochę anonimowego obozowicza w tym roku stał się gwiazdorem o miękkim, kocim kroku i emanującym aurą "cool'. Całuśny urósł chyba jeszcze bardziej. Oboje w połowie drugiego turnusu pojechali na koncert ACDC.
Olek w tym roku zamienił się na jedną sesję w wujka Olka i nam mistrzował.


Drużyna moich Turbonerdów z II turnusu. Jeden z dziwaczniejszych RPGów, jakie prowadziłem. I z chyba najdziwaczniejszymi postaciami. Wspólnie wymyśliliśmy techno-magiczny setting post-apo. Świat został zasypany śmieciami przez ludzi, więc wkurzeni kapłani Trebelta, boga-żaby, otworzyli portale do wymiaru wody i zalali całą planetę. Większość ludzi, w zetknięciu z toksycznymi odpadami, na przestrzeni setek lat ewoluowało w ryboludzi.

Na rysunku mamy Udgwę, barda, który grał na keybordzie i wyglądał jak blob fish z mackami. Obok łowczyni Lily, zainspirowana grą "Splatoon", z jej zwierzęcym towarzyszem Octavio. Niżej Hobbświń, czarodziej-żaba z kręgu magii ognia. Nienarysowani są jeszcze Kun, jednoręki kapłan Trebelta, Memeduza, czyli meduza druid i Maszka, paladyn rozgwiazda.

Było mnóstwo dobrej beki i odkrywania sekretów Ensossala - tajemniczej, żywej fortecy. Było fajnie, ale obiecuję, że następnym razem skupimy się bardziej na waszych postaciach, zamiast dwa tygodnie biegać po olbrzymim dungeonie.


Na II turnusie wpadli do nas wikingowie. Mieli sporo starych gier planszowych. I dawali porzucać toporkami.



Część Pogrzebaczek, które były moją drugą drużyną na II turnusie. Co roku autentycznie czegoś się od nich uczę, jeśli chodzi o prowadzenie sesji. Bo co innego eRPeGować z nerdami, a co innego z dziewczynami, które na co dzień nie grają w RPG, a po prostu chcą fajnie spędzić czas z wujkiem (tak Łucja, wiem, że ty jesteś nerdem, nie mówię o tobie).

Banda małych, ostro popieprzonych dziewczynek, które wspominam z łezką w oku dorasta i w tym roku gadała ciągle o chłopcach. Co odbiło się na naszych sesjach, które zamieniły się w skrzyżowanie brazylijskiej telenoweli, porno i słabego anime. Było dużo golizny, całowania się z obcymi i wspólnych kąpieli. Po wstępnym szoku dorosłego faceta, który musi odgrywać z piętnastolatkami scenki jak z czerstwego harem anime, po jakimś czasie całym sobą zaakceptowałem, czego dziewczyny oczekują od RPGów.

Nastoletni chłopcy grają, żeby łupić potwory, bić skarby i grindować expa. A nastoletnie dziewczyny, żeby się całować i przeżywać miłosne dramy.

Tak to już jest.


 Szyszka. Więcej Pogrzebaczy. I animu Berserk.

A poniżej efekt talonu na rysunek ode mnie. W tym roku wprowadziliśmy nowa imprezę ogólnoobozową - Jarmark Cudów. Każdy namiot ogarnia jakieś stoisko - były salony masażu, kosmetyczki (cały obóz latał w pomalowanych paznokciach), wypożyczalnia żon, lekcje fińskiego, loterie, legowiska hazardu i wiele innych. Wszyscy mogli chodzić i wydawać zaroślakową walutę, przy czym kadra była główną siłą napędową ekonomii. Czyli po prostu rzucaliśmy we wszystkich pieniędzmi.

Następnego dnia, na porannym apelu, licytowaliśmy za zarobione Zaro Dollars nagrody - talon na zwolnienie z dyżuru przy stołach. Talon na nocną jednostrzałówkę RPG z wybraną ciocią/wujkiem (wybrali mnie). Talon na całodniową wyłączność na wybraną ciocię, wujka (wybrały mnie - i to był jeden z najlepszych dni w moim życiu. Przebraliśmy się z namiotem dziewczyn za księżniczki i biegaliśmy tak pół dnia, a po obiedzie zrobiliśmy jednostrzałówkę RPG, na której dziewczyny w przyszłości były kadrą na Zaroślaku, a na obozie działy się tajemnicze rzeczy w klimatach Cthulhu). I wiele innych nagród. W tym talon na rysunek od wujka Harry'ego (czyli mnie). Któego efekty można zobaczyć poniżej.





I na koniec jeszcze rysunek dla cioci Zosi w ramach podziękowania za kolczyki, które mi dała.

Bo mam teraz kolczyk.

Ciotki przekłuły mi ucho na I turnusie. Tępą igłą do haftowania. Najbardziej bolało, jak patrzyłem na podgrzewaną nad ogniem zapalniczki igłę. Potem też bolało, ale pewnie bolałoby bardziej, gdybym widział, co się wyprawia z moim uchem. Ciocia Sandra nie mogła trafić kolczykiem w dziurkę i strasznie nim wierciła. Było super.

W ogóle zrobienie sobie kolczyka to najbardziej ekscytująca rzecz, jaka wydarzyła się w ostatnich latach mojego życia. Nie wiem, co to o mnie mówi.

 Ciocia Zochan robiąca ponad 100 mieszków na LARPa.


Na koniec zdjęcie, jak na mocy udzielonej mi przez internetowy kurs na druida udzielam ślubów kolonijnych w klimatach Flower Power. Bo czemu nie.

Było super. Kocham was wszystkich.

Do zobaczenia za rok.