środa, 11 kwietnia 2012

500 cukierków



Mój short komiksowy narysowany w ramach zeszłorocznego Projektu 24h możecie zobaczyć

TUTAJ

czwartek, 5 kwietnia 2012

Wursty i komiksy - Projekt 24h Berlin 2012

Igor rysuje latające świnie. Zdj. Marek Kraska.


W zeszłym roku grupka niemieckich komiksiarzy skupiona wokół Berlińskiej biblioteki komiksowej "Die Renate" przyjechała do nas rysować komiksiki przez 24h. W tym roku (przy zdecydowanie lepszej pogodzie) my pojechaliśmy do nich robić to samo. Wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy. Tak zaczyna się sporo dobrych przygód.


Fragment Berlińskiej biblioteki komiksowej "Die Renate".

Zajechaliśmy na miejsce w piątek wieczorem. Niemal nie naplułem do talerza ze śmiechu, gdy nasz gospodarz Peter poczęstował nas najgęstszą zupą ziemniaczaną, jaką w życiu jadłem, oraz parówkami na ciepło. Stereotypy nie biorą się w końcu znikąd. Za to w sobotę Niemcy obalili w moich oczach wszystkie stereotypy na swój temat, bo sami musieliśmy nosić sobie stoły i krzesła do sali, w której miał odbyć się całonocny maraton rysowania. Do tego praktycznie wszyscy zadeklarowani rysownicy  z okolicy się spóźnili.

Masa olbrzymich, pustych ścian aż prosi się o grafitti.
Z tyłu od lewej - Piotrek, Bogdan i Adam. Z przodu Marek.


Ale wróćmy jeszcze do piątku. Berlin trochę zaskakuje. Byłem w nim parę razy, ale moje wspomnienia są rozmazane. Pamiętam grupę punków, których widuje się tylko na filmach - jakby wyjętych z kreskówki. Dwa kilo metalu w postaci ćwieków, kolczyków i łańcuchów, a do tego wszystkiego przypięte skrajnie niedorzeczne fryzury, kojarzące się z tropikalnymi papugami.

Okazuje się, że Polska to jeden z bardzo nielicznych krajów, w którym zabronione jest spożycie alkoholu w miejscach publicznych. W Berlinie wszyscy chodzą z piwem w ręku. Z Igorem doszliśmy do wniosku, że policjanci wypisują mandat, jeśli nie spotkają cię z piwem na ulicy przynajmniej raz w tygodniu. Na mieście roi się od dziwacznie ubranych ludzi. Wiadomo. Stolica.


Stoły rozstawione, krzesła naznoszone, można zaczynać. Igor tańczy, Lena siedzi.
Rysownicy są samowystarczalni.
Znana z historycznych książek Noc Pochylonych Głów. Od lewej Bogdan, Peter, Ulla, Lilli, Alise, Malten i Igorek.
Kącik kobiecy. Ulla, Lilli i Alise.

Kadr z komiksu Petera.


Zawsze po 24ro godzinnym maratonie rysowania cieszę się z dwóch powodów - że udało mi się w tak krótkim czasie stworzyć 24 strony komiksu i że, na bogów, robię to tylko raz w roku.


No więc teraz zrobiłem to po raz drugi w ciągu roku.


Tym razem było inaczej. Było gorzej. Zwiedziłem kolejny krąg piekła.

Za oknem była smolista noc, a ja z całych sił powstrzymywałem się, żeby nie wstać i nie rzucić krzesłem przez całą długość sali. W jednej chwili od wiadra energetyków wymieszanych z kawą wierciłem się na krześle jak dziecko z ADHD i owsikami w dupie. A po chwili wzrok mi się rozmywał. Postacie na kartce gibały się jak na jakiejś chorej dyskotece. Moja głowa zwieszała się bezwiednie, opadając coraz niżej. Zawieszona nad kartką dłoń podążała za jej przykładem.


Tap. Cieńkopis uderzał w kartkę. Wtedy budziłem się, jakby ktoś ździelił mnie po twarzy. Zwykle na kartce pojawiała się pojedyńcza kreska, w miejscu, w którym nie powinno jej być. Mierzyłem ją naburmuszonym, zamglonym wzrokiem. Ale czasami pojawiało się coś więcej, na co patrzyłem z przerażeniem. Kołnierzyk u koszuli. Ręka. Kawałek tła. Za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć, żebym to rysował. A jednak tam było.


Lena...
...i jej śniące o apokalipsie krowy. (zdj. Marek Kraksa)


Na zmianę byłem cholerykiem i narkoleptykiem. Aż do 12.15. Udało mi się skończyć na pół godziny przed finiszem. Igor w ostatnie półtorej godziny zrobił 7 stron i salto z potrójną śrubą. Lena, Kuba i Piotrek mieli niegorsze tempo.


Pojechaliśmy na kwaterę. Wszyscy poszli spać, ale my z Igorem uznaliśmy, że sen jest dla słabych. Mieliśmy kręgosłup z energetyków i wodę z mózgu. Wyruszyliśmy na poszukiwanie przygód.


Rozjechany Smerf.


Poszliśmy z Markiem i Adamem, naszym kierownikiem wycieczki i kierowcą, na olbrzymi pchli targ, który co niedzielę przyciąga masę zarówno tubylców, jak i turystów. To jedno z tych miejsc, gdzie przedmiot przechodząc z ręki do ręki przestaje być śmieciem, a staje się skarbem. Trochę się tam pokręciliśmy. Ale po chwili oddzieliliśmy się od naszych przewodników i poszliśmy zwiedzać. Widzieliśmy ludzi na kocykach piknikowych. Kwitnące na różowo drzewa wiśni, jak żywo wyjęte z japońskich widoczków. Pomniki morsów. Mini-zoo na środku osiedla, z kozami, kurami i miniaturowymi konikami z ciężką depresją, bo jakieś dziecko podniecało się bardziej pieńkiem, niż nimi. Plac zabaw z niezdrowo poskręcanych beli drewna, pomalowanych kolorowo jak chore na artretyzm clowny. Skałkę wspinaczkową wyglądającą jak urwany kawałek jakiejś góry. Widzieliśmy rozluźnionych ludzi w parku, z piwkiem w ręku, grających w kule, albo "zbij mojego kija". No, tak tę grę przynajmniej nazwaliśmy, bo widzieliśmy ją pierwszy raz w życiu. Na ziemi stały klocki drewna. I rzucało się w nie klockami drewna. Może po prostu nie stać ich było na metalowe kule.


24 strony "Koziego Rycerza".


Wyjeżdżając dopieliśmy stereotyp Polaka i nakupowaliśmy masę słodyczy i piwa. Osobiście kupiłem cztery tabliczki czekolady z orzechami laskowymi. Szaleję za nią. Z przerażeniem obserwuję, jak topnieje, tabliczka za tabliczką, w wiosennym słońcu. No dobra, w moim brzuchu.


Tak naprawdę kupiłem sześć tabliczek czekolady.


Stworzone w Berlinie komiksy są w tym momencie składane i tłumaczone. Na dniach wrzucę tutaj moje "500 cukierków", które narysowałem na poprzednim projekcie. A tymczasem macie okładkę "Koziego Rycerza", który powstał w Niemczech.





Jestem na morsie.





 P.S. - Kupiłem osiem tabliczek czekolady. Tak. Mam problem.