niedziela, 30 listopada 2014

Mini recenzje - Timof + Quiet Little Melody

Spust

Joe Matt

Od czego zacząć?

Naprawdę nie wiem.

Do dzisiaj pamiętam słowa Dema, który kiedyś kręcił przy mnie nosem na autobiografie. "Po co pisać o sobie? Kogo to obchodzi? I tak nie mamy interesującego życia."

"Spust" to perfekcyjny tego przykład.

W komiksie nic się nie dzieje. Joe Matt na przemian rozmawia z kumplami, masturbuje się i użala nad sobą (głównie użala). Jest skrajnie odrażającym i żałosnym typem. W komiksie nie poznaje żadnej "ważnej życiowej lekcji". Nie zostaje skonfrontowany z żadnym problemem. Nie obserwujemy go w jakimś ważnym momencie jego życia. Ot. Jest.

Do tego "Spust" to największy festiwal gadających głów, jaki w życiu widziałem. To parodia potencjału komiksowego medium. "Przegadany" to mało powiedziane. Nawet, gdy Joe siedzi sam w pokoju i czochra Froda to gada do siebie i użala się nad sobą. I gada. I gada.

I gada.



A jak nawet gada o jakiejś ładnej dziewczynie którą zauważył w restauracji, to jej nie pokaże. Bo i po co. Kadr jest tylko na nim. Wiecznie na nim. Ten komiks to jakieś...szybka matma...115 stron...razy 8 kadrów na stronę...to jakieś...

920.

920 portretów Joe Matta. Bogowie. Że mu się chciało.

Mimo wszystko należą się propsy dla autora za odwagę. Człowiek uzależniony od masturbacji to pasjonujący temat. Trzeba mieć jaja, żeby wydać 115sto stronicowy komiks o tym, że się masturbujesz. Albo mieć głowę głęboko we własnej dupie. Matt wydał parę komiksów. A wszystkie to autobiografie. O jego dzieciństwie. O jego związku.

Stary. Po prostu. Daj se spokój.

Joe Matt w "Spuście" woła o pomoc. Krzyczy "spójrzcie, jaki jestem ŻAŁOSNY". Ale w swym egocentryzmie jest tak bardzo skupiony na sobie, że zapomina o czytelniku. O PODSTAWACH opowiadania historii i rysowania komiksów.

Tak. Jesteś żałosny.

I co z tego?

3/10 – potwornie zaprzepaszczony potencjał

- - - - - - - - - - - - -

Ralph Azham

Lewis Trondheim

To najlepsze fantasy, jakie czytałem od bardzo dawna.

Do tego to francuskie fantasy. Francuskie fantasy ma to do siebie, że nie ma w nim żadnych jebanych krasnoludów i elfów. I smoków. I tych wszystkich stereotypów. Francuski komiksowy mainstream to prześciganie się w wymyślaniu najciekawszych światów fantasy, pełnych dziwacznych potworów i magii.

Super.

Pierwszy tom "Ralpha Azhama" kupił mnie z miejsca. Ale to od drugiego zaczyna się tak naprawdę szalona jazda bez trzymanki. Żonglerka magicznymi artefaktami. Kalejdoskop lokacji. Garnitur postaci. Nigdy nie wiesz, co się zaraz stanie, gdzie Ralph trafi i kogo spotka. To jest największa zaleta komiksu. Ma takie powalone tempo, że czytasz go z prędkością siorbanego makaronu.

Nie mogę się nadziwić, z jaką lekkością Trondheim prowadzi całą historię. Porusza miejscami naprawdę ciężkie tematy, ale nigdy się na nich nie skupia. Na pierwszym planie zawsze jest przygoda.

PRZYGODA, DZIWKI!

"Ralph Azham" lawiruje między stereotypami fantasy ze zręcznością hasającej baletnicy. Główny bohater utrzymuje idealny balans między fajtłapą a bad-assem. Do tego jest wybrańcem! A może nie? Tak naprawdę jest cała masa wybrańców. Co?

Póki co przeczytałem 3 tomy. Dlatego brak oceny. Ale rany. 

Po prostu. 

Po prostu zróbcie sobie przysługę. Zwłaszcza, jeśli lubicie fantasy.

Kupcie, przeczytajcie, pokochajcie/10 – fest fantasy








 - - - - - - - - - - - - -

Moskwa

Øystein Runde, Ida Neverdahl

Miałem okazję poznać tę czarującą dwójkę na MFKiG. Øysteinowi tak spodobała się moja kreska, że z miejsca kupił różową koszulkę z Upadłym Paladynem Tęczy (w której paradował po festiwalu) i "Ostatni przystanek". Dał mi też w prezencie swój i Idy premierowy komiks. "Moskwę" właśnie.

"Moskwa" dziwna jest. To relacja dwójki norweskich autorów, którzy wybrali się do Rosji na jakiś duży festiwal komiksowy. Głównie opowiadają o swoich przygodach w Rosji (o samym festiwalu jest chyba jedna-dwie strony).

Sam parokrotnie rysowałem komiksowe relacje z festiwali i wrzucałem na Kreskotok. I takie właśnie odczucie miałem cały czas czytając "Moskwę". Że to krótki komiks internetowy, który jakimś cudem wydłużył się do objętości albumu i trafił na papier. Jest tu typowa dla webkomiksów memowość, jak podniecanie się Putinem i jednorożce. I słodkie minki.

Ciekawostka, że "Moskwa" jest rysowana na zmianę przez Idę i Øysteina. Nie wiem, czy widziałem podobnby trick w jakimkolwiek innym komiksie.

Oh well. Nie uznaję tej lektury za czas stracony. Ale cieszę się, że nie wydałem na nią ani złotówki.

5/10 – Meh


 - - - - - - - - - - - - -

Piaskowa Opowieść

Jim Henson, Jerry Juhl, Ramón K. Perez

Zanim był jeszcze znany ze stworzenia Muppetów, Jim Henson, wraz ze swym kumplem scenarzystą Jerrym Juhlem, napisali scenariusz filmowy. Pomimo licznych poprawek, filmu nikt nie chciał wyprodukować.

Bum. Ramon Perez. Komiks. Eisnery.

Łał.

Wszyscy zgodnie zachwycają się nad tym, jak komiks jest narysowany. Ale wiele głosów słusznie zwraca uwagę, że jego fabuła jest bezsensowna i używa absurdu dla samego absurdu.

To zabrzmi bardzo snobistycznie i skrajnie pretensjonalnie, ale dla mnie "Piaskowa Opowieść" to bardziej doświadczenie, niż opowieść. To idealny przykład historii drogi, gdzie nie cel, a podróż ma znaczenie. Komiks zaskakuje z każdą kolejną stroną, wsysając czytelnika w niedorzeczny świat, w którym faktycznie może stać się WSZYSTKO. Koniec obfituje w plot twisty, które mogę spowodować jedynie drapanie się po głowie...ale co z tego? Co się naoglądałeś/aś do tej pory, to twoje.

"Piaskowa Opowieść" jest nie tylko fantastycznie rysowana. Ramon Perez manifestuje tutaj BEZBŁĘDNE zrozumienie języka komiksu. Wziął scenariusz filmu i bezbłędnie go przetłumaczył na komiksowe medium. Dość powiedzieć – czytając "Opowieść" wiele się nauczyłem.


Najlepiej pokazuje to jedna z pierwszych scen – Mac, nasz protagonista, trafia w sam środek potańcówki. Kadry są porozrzucane po całej stronie, bez logicznego kierunku czytania – idealnie odwzorowując tym kakofonię tańczącą na wszystkich zmysłach bohatera i chaos, jaki go otacza.

Musicie sobie zadać pytanie – czy jestem typem człowieka, który przedkłada konstrukcję fabuły nad wszystko? Jeśli tak, ten komiks nie jest dla was. Jest jak Indiana Jones, gdyby przez cały film uciekał ze złotym posążkiem w garści przed wielką kamienną kulą.

Za to jeśli lubicie motyw drogi i przygodę dla samej przygody – jak najbardziej. Tym bardziej, jeśli uważacie się za fana/kę komiksu jako medium – wnikliwa lektura "Piaskowej Opowieści" może wiele was nauczyć.

Nic dziwnego, że komiks dostał trzy nagrody Eisnera.

8/10 –Szalona przygoda

 - - - - - - - - - - - - -

Quiet Little Melody

Sebastian Skrobol

Mam dość.

Nie wiem jak wy, ale ja mam serdecznie dość.

Mam DOŚĆ przeróbek bajek. DOŚĆ czerwonego kapturka i całego tego kuźwa szajsu. W mojej osobistej książce uchodzi to za skrajne lenistwo – weź historyjkę z public domain, zmień parę rzeczy i voila. Wszyscy znają i kochają wyjściową historię. Oklaski.

Gdyby to jeszcze jakoś fajnie zostało zreinterpretowane. Poza historyjką o czerwonym kapturku znajdziemy tu też znaną wszystkim opowieść o Jasiu i Małgosi – absolutnie nie zmienioną przez autora w żaden sposób. Po prostu. Se wziął i opowiedział historyjkę o Jasiu i Małgosi w środku albumu.

Jedyną wartą odnotowania zmianą w opowieści jest wilk, który okazał się być leśniczym-wilkołakiem. Ale to i tak nie ma sensu. Gdyby wyciąć leśniczego, cała fabuła nic by na tym nie straciła. Po prostu, wepchnięto go tutaj, bo wiadomo, jak czerwony kapturek, to musi też być i wilk.

Po co ten komiks istnieje? Nie wiem. Czerwony kapturek wybiega do lasu w poszukiwaniu lekarstwa dla chorego brata. Na koniec znajduje lekarstwo dla chorego brata. Tyle.

Komiks jest fantastycznie wydany. Sprawnie narysowany. Bardzo klimatyczny. I dobrze poprowadzony. Ale nie ma chyba najważniejszego – puenty. Myśli. Żartu. Pointy. Czegokolwiek.

Po prostu istnieje.

Zamiast bawić się w wycinanki i kolaże z nieśmiertelnych klasyków, ruszcie dupę i zróbcie swojego własnego nieśmiertelnego klasyka. Zróbcie coś tak dobrego, żeby przyszłe pokolenia leniwych autorów mogły się nad tym pastwić.

A wierzę, że Sebastian Skrobol jest do tego zdolny.

4/10 – Ładne portfolio







środa, 19 listopada 2014

Mini-recenzje planszówek z GRAMY 2014


Byłem na jesiennej edycji GRAMY. Grałem w gry. Grałem w gry na GRAMY.

Tak.



Dungeon Bazar

Cranio Creations
Projektanci - Paolo Cecchetto, Simone Luciani, Daniele Tascini
Ilustrator - Valentina Moscon

Pod względem tematyki to jedna z najciekawszych planszówek, w jakie dane mi było grać. Biegamy kupcami po lochach wraz z bandą naszych goblinów-przydupasów i odzieramy trupy bohaterów z ekwipunku. Następnie opychamy te second-handy nowo przybyłym bohaterom, zarabiając kupę złota (albo i nie). Ci ładują się do lochu i giną, zabici przez smoka (naszego szefa i prezydenta kompani Dungeon Bazar). I znowu ładujemy się do lochów, żeby zedrzeć ekwipunek z poległych. I sprzedać go kolejnym herosom. 

Pierwsza strona instrukcji. Już mi się podoba!
Tyle z plusów.

Poza tym mechanika w większości słabo odwzorowuje bieganie po lochach, żerowanie na poległych i pracowanie dla smoka. Graficznie słabo. Kafle podziemi aż się proszą o fajne ilustracje, tymczasem wszystkie są kopiuj-wklejkami. Portrety kupców wyglądają wręcz jak żywcem wyjęte z jakiejś gry familijnej Granny.

Doliczcie do tego największą ilość fakapów, jakie w życiu widziałem w planszówce. Karty oznaczone na rewersie jako artefakty okazują się być na awersie potionami, a potiony artefaktami. Tylko część kafli podziemi ma oznaczone miejsce do położenia na nich kart, chociaż powinny mieć je wszystkie (poza jedną). Po kolei nawiedzają nasze sklepy bohaterowie pierwszego, drugiego i trzeciego poziomu - człowiek by pomyślał, że to idealna okazja do namalowania coraz bardziej epickich pakerów. Nope. Talia każdego levelu bohaterów pod względem ilustracji jest identyczna. Co jest po prostu lenistwem. I kłóci się z tematyką gry.

Jeśli zaciekawił was temat, to spróbujcie. Jeśli nie, to są setki lepszych gier do obadania.

3/10 – Trzeciolevelowy fakap

-  -  -  -  -  -  -  -  -  -


Kemet

Matagot
Projektanci - Jacques Bariot, Guillaume Montiage
Ilustratorzy - Dimitri Bielak, Emile Denis, Nicolas Fructus
 
Lżejsza w zasady, szybsza i agresywniejsza "Gra o Tron". Tak możnaby spokojnie podsumować "Kemeta" w jednym zdaniu.

Rozwijając - napierniczamy się armiami w mitologicznym, starożytnym Egipcie. Rozbudowujemy swoje piramidy (które na planszy są reprezentowane przez duże k4!), które z kolei dają nam dostęp do kafli mocy. Kafli jest masa. A wszystkie mocno przegięte. Co bardzo lubię, bo wszyscy gracze mają do nich równy dostęp. Kupienie każdej daje znaczną przewagę, co kończy się spektakularnymi rozróbami.

Wisienką na torcie są unikalne jednostki, które wchodzą w skład twojej armii po kupieniu pewnych kafli mocy. Sfinksy, mumie, feniksy, olbrzymie skarabeusze! I tak jak wszystkie kafle mocy, bestyjki mogą być kupione tylko przez jednego gracza. Masz bestię – to twoja bestia. I tylko twoja. Co dodaje specjalnym jednostkom unikalności i smaczku.

No dajesz, ho na solo. Mój skorpion i twój wąż, jedziemy!
Gra jest przepiękna. Radują serce zwłaszcza tak nieważne dla rozgrywki detale, jak fakt, że każda armia ma inny model figurek żołnierzy. A figurki jednostek specjalnych aż krzyczą, żeby wcielić je w swoje szeregi.

Udało mi się zagrać w "Kemeta" tylko raz, ale od razu chciałem grać znowu i znowu! Bo poza "jak mogę to rozegrać inaczej" dochodzi też chęć przetestowania innych kafli mocy i wcielenia w swoje szeregi innych jednostek specjalnych.

Jeśli lubicie gry strategiczne – ZDECYDOWANIE polecam.

9/10 – Wielka rozróba w egipskiej dzielnicy

-  -  -  -  -  -  -  -  -  -


Colt Express

Ludonaute
Projektant - Christophe Raimbault
Ilustrator -  Jordi Valbuena

Wskakujemy do pędzącego pociągu na Dzikim Zachodzie i kradniemy, strzelamy się, pierzemy po mordach, biegamy po dachach i uciekamy przed szeryfem!

Powiedzmy sobie szczerze – "Colt Express" to gra mocno imprezowa. Nie ma tam ostrych rozkmin. Chociaż jest tu dużo planowania i przewidywania ruchów przeciwnika, ten tytuł przede wszystkim dostarcza krzyków, machania rękami i wysokich emocji. Plany powstają, żeby dwie sekundy później inny gracz je zrujnował.

Trójwymiarowy pociąg nieco utrudnia przesuwanie bandytów i sprawdzanie, gdzie leżą jakie łupy, ale jest SUPER.

Szata graficzna reprezentuje niestety poziom deviantArta. Rysunki postaci wyglądają zwyczajnie amatorsko. Na uwagę za to zwraca na siebie główne danie planszówki – trójwymiarowy pociąg, którego wagony faktycznie stoją na stole. W ogóle trójwymiarowe plansze są ostatnio coraz modniejsze. Wieszczę, że będzie tego tylko coraz więcej.

Fujka.
Koniec końców "Colt Express" jest idealny do rozegrania szybkiej partyjki pomiędzy cięższymi tytułami. Albo do grania z ludźmi, którzy niespecjalnie grywają w plansze. Dostarcza masę emocji i frajdy. Spokojnie można go położyć na tej samej półce co "King of Tokyo".

7/10 – Udany napad

-  -  -  -  -  -  -  -  -  -


Przebiegłe Wielbłądy

Lucrum Games
Projektant - Steffen Bogen
Ilustratot - Dennis Lohausen

Czarny wielbłąd festiwalu. Sam nigdy bym nie obrał tej gry na celownik. Na szczęście przyjaciele mi ją pokazali, machając rękami i tocząc pianę.

Dlaczego nigdy sam bym jej nie przetestował? Bo to bardzo losowa gra. Wielbłądy się ścigają, pędząc jak powalone dookoła piramidy. A my obstawiamy. Losowość wynika z tego, że o ilości przebytych przez każdego wielbłąda pól decyduje rzut kością. Ale gra balansuje to innymi mechanizmami.

Nienawidzę gier losowych. A pokochałem "Przebiegłe Wielbłądy". To nie "Munchkin", w którym nie masz na nic wpływu, a gra toczy się praktycznie sama. Jasne, to wciąż hazard . Ale ryzyko jest kalkulowane. Czy chcemy postawić na "pewniaka" i zarobić mniej kasy, bo wszyscy na niego już postawili? Czy na wielbłąda, który ma minimalną szansę wygrać i zgarnąć górę szmalu? Sytuacje bywają naprawdę nieprawdopodobne. W jednej z gier żółty wielbłąd znajdował się daleko przed wszystkimi, dwa pola od mety. A skończył jako ostatni.

Wielbłądy jadące na innych wielbłądach to tutaj nierzadki widok. I, szczerze mówiąc, chyba mój ulubiony myk tej gry.
Gra dostarcza wiadra emocji. Zwłaszcza ostatnia runda, gdy wielbłądy zbliżają się do mety. Pełne napięcia oczekiwania na wynik rzutu kością, po którym następują krzyki zachwytu i rozczarowane wycia. Nie raz się zdarzało, że gracze zagrzewali wielbłądy do boju okrzykami i przyśpiewkami.

Mogę się przyczepić do piramidy z kartonu, za której pomocą losuje się który wielbłąd i o ile pól się przesunie. Jest zwyczajnie źle skonstruowana – kości albo nie chcą wypaść, albo zamiast jednej wypada kilka na raz. I do tego na pewno winduje cenę gry. Ale rozumiem, czemu się tu znajduje – takie losowanie kości wywołuje więcej napięcia niż zwykły rzut kością.

"Przebiegłe wielbłądy" mają oznaczenie wiekowe "od 8 do 108". I chociaż ten żart był zabawny tylko za pierwszym razem, to zdecydowanie się z tym zgadzam. Warto też dodać, że zdobyły w tym roku prestiżową nagrodę Spiel Des Jahres (czyli grand prix) na chyba najważniejszym na świecie festiwalu gier planszowych w Essen.

Dlatego nic dziwnego, że gdy brat do mnie zadzwonił i powiedział, że chce mi kupić na święta grę planszową, bez zastanowienia odpowiedziałem "kup mi Przebiegłe Wielbłądy".

9/10 – Będzie grane aż do zajechania planszy

-  -  -  -  -  -  -  -  -  -


Dungeon Fighter

Cranio Creations
Projektanci - Aureliano Buonfino, Lorenzo Silva, Lorenzo Tucci Sorrentino
Ilustrator - Giulia Ghigini

Jesteśmy drużyną. Biegamy po lochach. Walczymy z potworami.

Nuda? Tak. Z jednym wyjątkiem – owe potwory pokonujemy za pomocą rzutu kością...

CHWILA. Jeszcze nie skończyłem!

Rzutu kością do CELU. Na środku stołu leży plansza wyglądająca jak tarcza do rzutek. Naszym zadaniem jest rzucić kością tak, by odbiła się raz od stołu i wylądowała na planszy. Trafimy – dajemy wycisk potworowi. Pudłujemy – potwór daje wycisk nam. Dodatkowo, jeśli na kości wypadnie symbol oka, możemy aktywować jedną z umiejętności naszego bohatera.


Dodajcie do tego różne modyfikatory dawane przez przeciwników albo ekwipunek. Rzut z łokcia, zdmuchiwanie kości z dłoni, odbicie od stołu nie raz, a dwa razy i tak dalej. Do tego modyfikatory się kumulują. Najbardziej hardkorową kombinacją, która nam wyszła, był chyba rzut z wyskoku z zamkniętymi oczami.

W czasie pierwszej partii wytarto nami podłogę. Wtedy odszedłem od planszy, bo elementy zręcznościowe to zdecydowanie nie to, czego szukam w grach. Zwłaszcza w moich lochach i smokach. Ale ekipa z którą grałem zacisnęła zęby i próbowała jeszcze dwa razy, aż udało im się utłuc ostatniego bossa.

Jeśli planszówka z elementami zręcznościowymi wzbudziła wasze zainteresowanie – zdecydowanie obczajcie. Zwłaszcza biorąc poprawkę na to, że jest to unikat bez większej konkurencji na swoim polu. Jeśli, tak jak ja, od planszy oczekujecie mózgotrzepu i bycia kutasem dla współgraczy – możecie sobie darować.

6/10 – Unikalna ciekawostka

-  -  -  -  -  -  -  -  -  -



Robinson Crusoe: Adventure on the Cursed Island

Portal
Projektant - Ignacy Trzewiczek
Ilustratorzy - Miliard (boardgamegeek twierdzi, że ośmiu)

Nie lubię gier kooperacyjncyh (za mało w nich bycia kutasem). Ale Robinson został okrzyknięty najlepszą kooperacyjną grą planszową ostatnich lat. A takie hasło przykuło moją uwagę. Musiałem spróbować.

Rozegraliśmy scenariusz dla początkujących. Autentycznie czułem się jak rozbitek na bezludnej wyspie walczący o przetrwanie z siłami natury i lokalną fauną. Zanurzenie w klimat był przefantastyczny. Plus gra wygląda bardzo ładnie.


Ludzie z którymi uciekłem z wyspy zagrali potem drugi raz w inną misję. Mieli za zadanie zbudować pięć drewnianych krzyży na przeklętej wyspie. Złamali scenariusz, rushując budowę krzyży i nie przejmując się niczym innym. Ich zdrowie skakało z samolotu bez spadochronu, padali po kolei jak muchy. Ale wygrali w jakąś śmieszną ilość tur, ignorując zbieranie jedzenia, rozbudowę obozu i wynajdywanie niezbędnych do przetrwania przedmiotów. Po prostu zbierali drewno i sklejali z niego krzyże. Podcierając sobie przy tym tyłki duchem gry i pozostawiając niesmak w swoich ustach.

Więc mam mieszane uczucia. No i wciąż nie lubię gier kooperacyjnych. Ale z chęcią dałbym Robinsonowi drugą szansę.

6/10 – Fantastyczny klimat...chyba?




poniedziałek, 3 listopada 2014

Przygody Stasia i Złej Nogi!

http://zlanoga.blogspot.com/

 No i jest!

Od dzisiaj startuję z nowym webkomiksem - "Przygody Stasia i Złej Nogi". Będą grube dzieci na wózkach inwalidzkich. Będą zgorzkniałe, młodociane matki. Będą nogi. Będzie słodko-gorzko. Będzie wesoło i depresyjnie.

Na rozpęd nowe odcinki będą ukazywać się przez pierwszy tydzień CODZIENNIE.

Szerujcie proszę i rozgłaszajcie! Im więcej, tym weselej. I tym bardziej chce mi się rysować.






niedziela, 2 listopada 2014

Rozstrzygnięcie konkursu na tramwajowe anegdoty

Proszę, proszę.

Prawie 20 nadesłanych na konkurs anegdot! Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się.

Jaki konkurs? Kto śledzi Spellbooka, ten wie. Kto nie, ten trąba.

Miałem zagwozdkę z wyłonieniem zwycięzców. Ostatecznie, zamiast dwóch, nagrodziłem trzy z nadesłanych historii! Każda z nich fantastycznie wpasowuje się w swoją własną kategorię. Jedna jest najzwyczajniej w świecie zabawna (autentycznie śmiechłem do monitora), druga jest z morałem, a trzecia pełna grozy. W sam raz na Halloween.

Do każdej anegdoty dodaję rysunki, jakie zwycięzcy zażyczyli sobie, by im wrysować w komiks.

Poniższe historie są nieedytowane. Za ew. byki ortograficzne odpowiadają ich twórcy.

A więc, nie przedłużając:


Zabawna

Adam "Thran" Lepieszkiewicz

Śnieg był prawie po kolana, a ja wracałem pks'em do domu ze szkoły. Kierowca zatrzymał się an przystanku obok podstawówki, czyli jakoś tak w połowie mojej drogi do domu, dzieci powsiadały, a autobus stoi i stoi... Nagle kierowca wstaje i krzyczy: "Potrzebuję kogoś do pchania autobusu, bo utknęliśmy!". Prawie wszyscy wysiedli, zostałem ja, parę matek z dziećmi i emerytów. Nagle kierowca ruszył bez problemu i pojechał zostawiając tamtych ludzi. Po kilku minutach kierowca zaczął się śmiać jak opętany, bo poprostu o nich zapomniał.





Z morałem

Sławek Dera

W autobusie pełnym pasażerów siedzi starsza pani, naprzeciwko niej matka z synem w wieku może 6-7 letnim. Dzieciak siedzi i cały czas macha nogami, tak że kopie nieszczęsną staruszkę. Ta stara się nie reagować i odsunąć nieco skopane nogi, ale młody wkręcił się w zabawę i kopie dalej.

Matka widzi ale nie reaguje.

Starsza pani wobec tego próbuje zasłonić nogi torbą z zakupami. Na to młody zaczyna wściekle kopać w torbę.

Całej sytuacji przyglądają się niezadowoleni pasażerowie.W końcu staruszka nie wytrzymuje ale spokojnym głosem zwraca się do matki:

- Ja panią bardzo przepraszam ale pani syn robi mi krzywdę i kopie moje zakupy. Czy mogłaby pani na to zareagować?

Na to matka obruszona:

- Proszę nie mówić mi co powinnam robić. Wychowuję moje dziecko bezstresowo.

W tym momencie młody mężczyzna stojący obok kobiety wyciąga z ust gumę do żucia i wsmarowuje ją we włosy matki dzieciaka. Ta podrywa się z miejsca z wrzaskiem.

- Co pan, zwariował?!

- Nie, wychowano mnie bezstresowo.




Straszna

Przemek "Gonzo" Pawełek

Jakieś hmmm 8 lat temu jak co niemal tydzień jechałem w piątek rano do Łodzi z Warszawy Centralnej. Zwykle wsiadłem w ostatni wolny przedział i spałem dwie godziny. Nie tym razem.

Szybko z sąsiedniego (pierwszego zajętego) przedziału usłyszałem hałas, dwóch typów kłóciło się z konduktorem. Po chwili zajrzeli do mnie, z uprzejmym pytaniem czy mogą się dosiąść. Pewnie, mówię, przedział wolny, a gęby typków cokolwiek zakazane, ale przecież nie powiem że nie.

Wsiedli. Najpierw pokurwili na chuja konduktora do którego nie zgłosili wcześniej że chcą kupić bilet, więc wlepił im mandaty. Potem jeden pytał czy nie mam telefonu może, bo musi skorzystać. Rok 2006, więc dało się jeszcze zełgać że nie posiadam. Potem gadka szmatka po co do Łodzi. Ja że do dziewczyny, dowiedziałem się więc żebym uważał, bo wszystkie dupy z Łodzi to dziwki. Oni natomiast - młodszy na oko podwórkowa dresiarnia z Pragi, starszy recydywa - to clubbersi, tak sobie jeżdżą, bawią się, jest 9 rano a oni już lekko nawaleni, browarki w łapach, częstują, cukiereczkiem, landrynką, coś tam. Młodszy do szkoły do Łodzi jechał.

Gadka szmatka, uprzejme pytanie czy papieros w oknie mi przeszkodzi. oczywiście że nie. Po kolejnych piwkach sami sie przyznali że są w sumie złodziejami, ale ja nie mam co się bać, mnie krzywdy nie zrobią, ja swój, jak by ktoś do mnie fikał (kto? w wagonie gdzie siedzę tylko ja i dwóch pijanych neandertali ma ktoś do mnie fiknąć???) to walić do nich jak w dym. Bezpieczny człowiek normalnie, poczułem się od razu bezpieczniej.

I tak sobie jadę, podtrzymuję minimum oczekiwanej rozmowy, bo coś czuję że jak przeproszę i sobie pójde, a oni mnie namierzą, to będzie przysłowiowa draka. Tymczasem najebani clubbersi na przemian robią trzode na korytarzu, wyjąc, skacząc i biegając oraz robiąc większy chaos niż grupa przedszkolaków która przedawkowała cukier. I tak sobie jade a oni się naprzemiennie wydurniają, aż nagle wraca ten starszy, blady na twarzy. Siada obok młodszego, mówi 'kurwakurwakurwakurwa' i trzyma za dłoń, która obficie ocieka krwią. Odsunąłem się lekko co by mi z naprzeciwka gaci nie poplamił.

Gość wydurniając się i machając łapami za oknem, wypierdalając butelki po piwie etc, w coś pieprznął w trakcie jazdy. Srogo. Twierdził że w pociąg. Wątpię, prędzej jakiś słup. Mniejsza o to, i tak sie dorobił otwartego przecięcia dłoni przed kciukiem, tak że kość było widać. Bekowy młodszy powiedział 'nie maż sie, nie pierdol, moja stara jest pielęgniarkom, opatrze cie, chuju' i poszedł po papier do rąk z kibla. oklejenie dłoni papierem nic nie dało. Poszedł do konduktora po bandaż. zawiązał, wrednie i z uśmiechem zaciskając na otwartej ranie supeł. Też nic nie dało. Poszedł po drugi. Założył. Krew dalej płynie, stary blednie, kurwi i wierzgając nogami w okno przedziałowe woła przez łzy własną matkę.

40-letni zakrwawiony recydywista ze łzami w oczach, wzywający własną matkę. Bezcenne.

Zdarzenie nastąpiło w połowie trasy, a więc druga połowa była dla mnie najdłuższym przejazdem na trasie Warszawa-Łódź. Konduktor chciał wołać karetkę na Łódź Fabryczną, ale chłopaki bardzo tego nie chcieli, obstawiam że starszy był na warunkowym czy innej przepustce, i nie powinien się za daleko od placówki resocjalizacyjnej oddalać.

A ja byłem na tyle głupi, że nie udałem w Koluszkach że wysiadam, i nie spierdoliłem na drugi koniec pociągu, tylko gapiłem się na nich oczami otwartymi na całą szerokość.

Niezapomniany przejazd.




 Zwycięzcom gratuluję, a wszytkim, co spróbowali swoich sił w konkursie, jeszcze raz bardzo dziekuję!

Następny konkurs pewnie jak wydam kolejny komiks. Więc zapnijcie pasy.





niedziela, 19 października 2014

Zabawy wypalarką

 Zaczęło się od tego, że wpadłem na pomysł zrobienia sesji Warhemmera z pomysłem zerżniętym z "Jumanji". Wiecie, gracze znajdują grę planszową przeklętą przez Chaos i zaczynają się bagiety.

Więc.

Musiałem zrobić grę planszową.

Postanowiłem wypalić jakąś drewnianą szkatułkę. Okazało się, że Johnny, mój brat, ma wypalarkę od taty. Tyle, że ze Stanów, więc wtyczka do kontaktu był nie tego. Następnego dnia kupił przejściówkę i dawajesz. Wypalarka fest, z milionem wymiennych końcówek, smyra po drewnie jak po maśle. Po prostu marzenie.

Ale...czy ta wypalarka powinna rozgrzewać się do BIAŁOŚCI?

Po chwili słyszymy takie ciche

*pyk*

I wypalarka poszła do wypalarkowego nieba. Z miejsca przypomnieliśmy sobie, że napięcie w gniazdkach w Stanach jest chyba znacznie niższe, niż w tych Europejskich i urządzenie dostało zwyczajnie za dużo soku. I umarło.

Po chwili Johnny przypomniał sobie, że hej, on niepotrzebnie kupował przejściówkę. Przecież on MA przejściówkę! I to taką dobrą, z transformatorem!

*Krótkie oklaski dla Johnny'ego*

Na szczęście pożyczył jakąś wypalarkę od kolegi. Tyle, że ta nie była ze Stanów. Wyglądała, jakby była z Rosji. Z czasów stalinowskich. Wielka, nieporęczna i, o dziwo, różowa. Z jedną końcówką. Najgorszą końcówką, jaką w życiu widziałem. Ale dałem radę.

Dobra, koniec anegdot. Pora na zdjęcia!


Grę zrobiłem z walizeczki, którą też dostałem od brata. Wystarczyło tylko odkręcić od niej rączkę.


Po prawej plansza. Po lewej, na tym pustym prostokącie, leżały karty z opisami bagiet, które gracze dobierali po każdym rzucie kością.

Jakimś cudem połknąłem "w" w wyrazie "śmiałków". Więc w ramach spójności artystycznej zacząłem robić celowe błędy. Z czego urodziła się w mojej głowie historyjka analfabety, który, natchniony przez Mroczne Potęgi, wydziergał tę przeklętą grę.
To ja byłem tym analfabetą xD.

 Bardzo zadowolony z końcowych efektów Indigestuludusa, popłynąłem z falą i w ramach trzech prezentów urodzinowych kupiłem szkatułki na Jarmarku Dominikańskim i skatowałem je wypalarką.

 Pierwszym prezentem była szkatułka na Munchkina (dla niezorientowanych - taka nerdowa gra karciana).

Niestety nie znalazłem szkatułki w potrzebnym mi rozmiarze bez wzorka na wieku. Chociaż wzorek ładny, to zajął mi najlepsze miejsce w całej szkatułce.

Boki szkatułki. Wyglądają okropnie, bo cała skrzyneczka była polakierowana z zewnątrz. Przez co wypalone kreski mają dwa kontury - czarny od wypalenizny i biały od refleksów światła odbijanych przez lakier. :/

W sumie zmieściła się tu podstawka Munchkina z (chyba) trzema dodatkami i kilkoma kośćmi k10. Zostało nawet miejsca na jeszcze jeden dodatek.

 


 Prezent numer dwa - szkatułka dla kolekcjonera kości.

Nie, nie takich ludzkich.

Dokupiłem mu do niej jeszcze taką fajną, maciupką kosteczkę wielkości 7mm i kość z figurami pokerowymi na ściankach.



Prezent numer 3 - piórnik dla rysującej siostrzenicy.


Wypalone owoce już tam były, więc po prostu dojarałem im twarze.



Rodzina w komplecie


Zabawa wypalarką była fantastyczna, a zapach palonego drewna bardzo kojący. Pewnie znowu kiedyś do tego wrócę. I wam polecam zapoznanie się z tym medium.








czwartek, 16 października 2014

Mini recenzje - Chińskie bajki


 Na MFKiG wpadłem na stoisko Hanami w jednym, konkretnym celu - kupić czwarty tom "Pluto". Bo mam taką tradycję, że na każdym festiwalu kupuję sobie kolejny tom tej mangi. Śmieję się, że się nią "rozkoszuję".

Tymczasem sprzedawczyni wypaliła do mnie, że jeśli kupię najnowszy komiks Jirō Taniguchiego, to będę mógł sobie wybrać dwa jego inne albumy za pół ceny.

Spuściłem wzrok i po cichu przekląłem pod nosem. Zamiast z jednym, odszedłem od stoiska z czterema komiksami.



Odległa dzielnica (Jirō Taniguchi)

Pomysł tak oczywisty, że aż dziw, że wcześniej się z nim nie spotkałem. Mężczyzna w średnim wieku w tajemniczych okolicznościach cofa się w czasie, stając się sobą w wieku 14 lat. Jednak z wiedzą i doświadczeniem 48 latka.

Historia ma nieśpieszne tempo. Beztroska gimnazjalisty przeplata się z goryczą dorosłego mężczyzny. Intryga jest bardzo dobrze prowadzona. Pytania, jakie stawia manga potrafią dać chwilę zadumy. Profeska na najwyższym poziomie.

Aż zapragnąłem więcej historii z tym samym wątkiem (dorosły cofa się do czasów dzieciństwa), ale z innym protagonistą. Jeśli lubicie komiks obyczajowy, to pozycja obowiązkowa.

10/10 – powinno być lekturą szkolną

 

Samotny smakosz (Jirō Taniguchi, Masayuki Kusumi)

No więc tego. Ten komiks nie ma fabuły.

Nie żartuję.

Nie ma fabuły. Po prostu nie ma. Przez 200 stron jakiś losowy facet łazi i je rzeczy. To wszystko. Można by polemizować, że manga skłania czytelnika do odwagi w próbowaniu nowych rzeczy. Do świadomego jedzenia i rozkoszowania się potrawami. Co jest tak rzadkim w naszych czasach zjawiskiem. Wszyscy jedzą, wpatrując się w jakiś ekran, przeżuwając bezmyślnie.

Tylna okładka informuje mnie, że w samej tylko Japonii komiks sprzedał się w ponad 4ro milionowym nakładzie. I jest bazowany na nim serial. Który ma już cztery sezony. Cztery sezony faceta chodzącego i jedzącego rzeczy.

Hm. Co kto lubi.

Może serial jeszcze zrozumiem, ale w mandze o jedzeniu brakuje jednej, ZAJEBIŚCIE ważnej rzeczy – koloru. Bez niego, choć sprawnie narysowane, potrawy wyglądają nijako. To jakby słuchać opery w mono.

Całość najlepiej podsumowuje mój ulubiony cytat z komiksu – "Bo w życiu chodzi o to, żeby wkładać rzeczy do ciała".

3/10 – Słaby foodporn



Zoo zimą (Jirō Taniguchi)

Zawsze się zastanawiałem, jak wygląda życie rysownika komiksów w Japonii. Dlatego kupiłem tę mangę w ciemno. Bo właśnie o tym jest.

No. W większości.

"Zoo zimą" to typowy slice of life. Śledzimy losy chłopaczka, który przeprowadza się do Tokio i zostaje asystentem uznanego mangaki. Patrzymy, jak cała ekipa asystentów z mistrzem na czele niemiłosiernie zapierdala po nocach, nie raz nie śpiąc po 48 godzin (Projekt 24h to przy tym pikuś). W przerwach między rysowaniem pojawia się wątek pierwszej, młodzieńczej miłości (mueh).

Jeśli jesteście ciekawi, jak pracują mangacy i lubicie komiksy obyczajowe, to polecam. Czyta się bardzo przyjemnie.

7/10 – Dobre czytadło



Pluto (Naoki Urasawa na podstawie "Astro Boya" Osamu Tezuki)

Ludzie śmieją się, że Peter Jackson nakręcił trzy filmy na podstawie jednej książki. Tymczasem Naoki Urasawa zrobił z jednego odcinka "Astro Boya" ośmiotomową mangę.

Wspaniałą, wspaniałą mangę.

Najnowocześniejsze roboty na świecie zaczynają ginąć, a przy ich zmaltretowanych skorupach znajdują się znaki rogów. Zabijani są też znani naukowcy i działacze na rzecz praw robotów. Kto się dopuszcza tych morderstw? Maszyny nie mogą zabijać ludzi. Lecz zwykły człowiek nie dałby rady super-robotom.

Co tu dużo mówić. "Pluto" jest super. Suspens. Intryga. Kawał sytego, detektywistycznego s-f. Bo pomimo tego, że komiks w dużej mierze jest o super robotach, to jest to zdecydowanie kryminał, nie naparzanka.

Dwa pierwsze tomy naprawdę trzymają w napięciu i za cholerę nie wiadomo, co się dzieje. Trzeci odpowiada na część pytań, ale stawia wiele nowych. Obecnie jestem przy czwartym. Stąd brak oceny. Ale polecam mocno. Zwłaszcza ludziom, którzy mają ochotę na jakąś sytą mangę, która jest dłuższa, ale nie ciągnie się przez dwucyfrową liczbę tomów.

yo/10 - Yo



W ogóle bardzo polecam wydawnictwo Hanami. Zawsze jak mam ochotę na dobrą mangę, to wiem, że na bank coś będą dla mnie mieli.

Zwłaszcza, jeśli jesteście jednymi z tych ludzi, którzy krzywią się na dźwięk słowa "manga" i przewracając oczami zaczynają mamrotać coś o "głupich Naruciakach" i "chińskich bajkach". Spróbujcie u Hanami. Manga to nie tylko taśmowa napierdalanka dla chłopców i kretyńskie romansidła dla dziewczyn.

Nie, żeby było coś złego w napierdalankach i romansidłach.

Co kto lubi.

Ja nie lubię.