sobota, 31 lipca 2010

Liverpool i taborety, zdjęcia i szkice

Z Włochami przed paradą. Od lewej: Groszek, Alessio, klęczący Pierre, w środku ja, dalej Marco blisko, wyżej Michele, po skrajnej prawej Marco loko.

Po raz drugi miałem przyjemność być jednym z artystów biorących udział w międzynarodowym festiwalu Brouhaha w Anglii, Liverpoolu. Pojechałem tam jako Teatr Pinezka z tatą, jego partnerką Iwoną, siostrą Kasią i dwoma przyjaciółkami rodziny - Zosią i Groszkiem. Tym razem było krócej, bo 8 dni. Dwa lata temu, gdy byłem tam po raz pierwszy, Liverpool był Europejską Stolicą Kultury i cała impreza trwała 3 tygodnie, a w samym mieście toczyły sie jednocześnie chyba ze dwa inne festiwale. Ale i tak było smacznie. Mniam.

Przed paradą. Od lewej na szczudłach Kasia (moja siostra), Iwona i Zosia. Na czerwono, jak zwykle, tata.

Kasiunia

Znowu czuliśmy się jak teatralne rodzynki w deserze z tanecznych lodów i muzycznej, bitej śmietany. Oprócz nas teatralnie działała tylko grupa z Włoch (robili commedię dell'arte) i grupa z Palestyny. Ci ostatni zresztą byli moimi ulubieńcami. Nic nie wprawia mnie w równie wesoły nastrój, jak obserwacja bezładnie miotających się po scenie ludzi, wykrzykujących losowe słowa. Tak, to ten rodzaj teatru. Mój ulubiony.
Rodzynki. Grupy były dosłownie z każdego zakątka świata, Holandia, Niemcy, Portugalia, Trynidad, Senegal, Włochy, Bahamy, Malta, Hiszpania, Turcja, Palestyna, Reunion...trudno wszystkich spamiętać. Rodzynki, bo wszyscy albo tańczyli (jak zwykle godna uwagi była Holenderska grupa Got Skills, dająca popisy breakdance'u), albo grali (brass band z Malty - Big Band Brothers - grali przegenialnie. Ciało samo podrygiwało w nieudolnych, tanecznych konwulsjach), albo pół na pół (np. chłopaki z Reunion - połowa przygrywała na bębnach, a druga połowa łamała prawa grawitacji saltami, fiflakami, śrubami i innymi cudami na kiju).
I tak 8 dni non stop. Występy, parady, rozpierdol organizacyjny, angielska pogoda (tańczyłem na boso w kałużach), łamanie sobie nóg...

Grupa z Bahamów. Robią fajny hałas i mają reweleacyjne stroje - upragniony element każdej parady.

Nasi ukochani Portugalczycy z grupy Eclodir Azul (jeśli dobrze pamiętam, to z portugalskiego znaczy "Odrodzony w błękicie"). Często spotykamy się na różnych, międzynarodowych festiwalach. Bębny + niewielkie układy choreograficzne z przejściami. Genialni w paradzie, stacjonarnie też się sprawdzają.

W czasie Brouhahy toczyła się akcja "2010 Year of Health and Wellbeing". Jak się później okazało, wielkimi lalkami animowali Anglicy, z którymi mieliśmy później warsztaty i kolaborację.


Chwila, łamanie sobie nóg?
A tak, zapomniałem wspomnieć, że już pierwszego dnia festiwalu skręciłem sobie kolano. Wygląda na to, że po nieprzespanej nocy, bieganiem po lotnisku, locie samolotem i rozbijaniem się po Liverpoolu z całym dobytkiem skakanie z wysokimi, ciężkimi taboretami w każdej dłoni i klaskanie piętami w powietrzu bez uprzedniej rozgrzewki nie jest dobrym pomysłem. Raz mi się udało, przy drugim skoku noga złożyła oficjalne podanie o urlop.
Zdarza się.
Więc na całym festiwalu nie występowałem ani razu. Za to robiłem za fotografa, szedłem w dwóch paradach (jak mi się polepszyło) i brałem udział w teatralnej kolaboracji, którą stworzyliśmy wraz z Włochami (z którymi biegaliśmy także na paradach) i Anglikami w ciągu trzydniowych warsztatów. I robiłem za etatową pokrakę.


Na swoje warsztaty Anglicy przynieśli sporo swoich lalek. Na zdjęciu ja wraz z Reggiem Flamingiem.


Poza dwoma pierwszymi dniami (pierwszego dnia był mega rozpierdol organizacyjny, drugiego nie byłem w stanie w ogóle chodzić i w czasie, kiedy cały festiwal pojechał na występy do St. Helen, ja siedziałem na kwaterach) bawiłem się wyśmienicie. Anglia to naprawdę dziwny kraj. Pominę już fakt, że jeżdżą lewą stroną ulicy i mają inne gniazdka elektryczne, ale gdy byłem tam po raz pierwszy kminiliśmy przez 20 minut, jak działa prysznic. Coś takiego podstawowego jak okna? Potrzebujesz chyba dyplomu z inżynierii budowlanej, żeby wiedzieć, jak otworzyć je szerzej, niż na 5 cm, a żeby je umyć potrzeba całej ekipy z podnośnikiem hydraulicznym bo od środka się nie da. Otwieracz do puszek? 10 minut i trzy osoby. W końcu to rozgryźliśmy. Poza tym Anglicy są bardzo surowi, jeśli chodzi o zasady. Zosia z Kasią próbowały kupić piwo, a że siostra wygląda jak mała dziewczynka i nie miała przy sobie dowodu, to im nie sprzedali. Fair enough. Ale jeśli kilka godzin później Zosia próbowała kupić w tym samym sklepie piwo i jej znowu nie sprzedali, bo wcześniej widziano ją z "nieletnią"? Było i podejście trzecie, kiedy to cała ekipa, już wkurzona i nastawiona na zrobienie awantury, wzięła dowody i poszła po piwo. Poleciało trochę mięsa z obu stron kontuaru. Piwa koniec końców nie sprzedali, wymigując się tym, że odmawiają obsłużenia nas za wulgarny język.
Bywa i tak.
Zastanawiam się tylko, czy ludziom z małymi dziećmi sprzedają piwo. Albo kobietom w ciąży.


Marco blisko w typowym dla commedii dell'arte stroju, tuż przed wielką paradą ostatniego dnia festiwalu .


Ja i Marco loko, obok przycupnęli na murku Pierre i Alessio

Za skromną wypłatę udąło mi się nawet kupić komiks w jednym z bogato wyposażonych, angielskich sklepów z komiksami. Po długiej naradzie z samym sobą i polizaniu każdej okładki oczami (Hellblazery i Scotty Pilgrimy kusiły) wybór padł na "Jokera" Azzarello i Bermejo. Komiks niezwykle klimatyczny i zrobiony z pomysłem, ale historia ma mnóstwo dziur i potknięć logicznych, a Joker sam w sobie jest zbyt wyrachowany i za mało jajcarski. Pewnie klimat brudnego noir tak zakładał, ale Joker bez pokręconych gadżetów i innych sztuczek ze znikającymi ołówkami to dla mnie nie Joker. Koniec końców komiks kupiłem dla kreski, która brutalnie szarpie moje struny estetyzmu i komponuje z nich agresywne solówki gitarowe, więc jestem zadowolony. Bardzo.


SKETCHBOOK TIME!



Dzień po powrocie z Liverpoolu pojechałem na III turnus kolonii wspomnianych w poprzednim wpisie, żeby odwiedzić ludzi siedzących tam od I turnusu. Plan początkowy zakładał przyjazd z rana i wyjazd wieczorem. Koniec końców zasiedziałem się na dni pięć.

Tym razem nie robiłem jednak RPGów, a zamiast tego prowadziłem z dzieciaczkamii rysunek i na starcie otworzyłem podwoje markerowego salonu tatuażu. Bogowie. "Wujku, zrób mi drugi tatuaż", "wujku, tatuaż mi wyblakł, poprawisz mi?, "wujku, zrobisz mi trzeci tatuaż?", "wujku", "WUJKU!". Przypomniałem sobie, czemu zawsze rysowałem po dzieciakach dopiero w 2óch-3ech ostatnich dniach turnusu.

Siebie też porysowałem, a co. Wybierałem bez ładu i składu co ładniejsze kanji ze słownika japońskiego. Kolejno oznaczają "morze", "ogród", "podróż", "koniec" i "ciszę". W tle wujek Paco, który prowadził zajęcia z tarzania się, aportowania i dyskusji egzystencjalnych.


Dwa projekty tatuaży, przy czym jeden niewykorzystany. Żyrafa miałaby owijać się wokół szyi/ramienia.


A na koniec kilka bonusów. Dwie strony wyprodukowane między wyjazdami (w czasie prób do Liverpoolu), jedna zrobiona w czasie pierwszego dnia Fety (udało nam się załapać przed podróżą), oraz rysunek, który miesiącami przeleżał niedokończony na pierwszej stronie szkicownika. W końcu dokończyłem go z nudów w pociągu.


A tak, tak, tak! Dostałem jakiś czas temu pare fanartów, którymi jeszcze nie zdążyłem się pochwalić. Stokrotnie za nie dziękuję. Dostawanie fanartów to jedna z najmilszych części bycia komiksiarzem.
Rany, ten dostałem chyba jeszcze w czasie Wojny na Bitwach Komiksowych. Od Zbroja, jeśli dobrze pamiętam. Dziekuję, jest prześliczny. You make me blush.


Ten z kolei jest autorstwa jehonana. Niech Ci bogowie w czekoladzie wynagrodzą.


A ten stworzył Dombek. Kolejne podziękowania. Syto.



Życie toczy się dalej.


6 komentarzy:

  1. wszystko jest takie piękne, cudne i wogle!

    OdpowiedzUsuń
  2. Największe wrażenie zrobiło na mnie mazanie po dzieciakach. To same flamastry? Efekt świetny. Szkicownik też niczego sobie. Twórcza rodzinka po prostu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Anonimowy - najzwyklejsze markery.

    OdpowiedzUsuń
  4. wow, człowiek na ogół nawet nie zdaje sobie sprawy z istnienia takich festiwali, a tu, proszę, tak barwna relacja, że czuję się, jakbym co roku chciała tam jechać!

    OdpowiedzUsuń
  5. Spell zakup maszynkę do tatuażu, albo zatrudnij się w jakimś istniejącym studiu. Wtedy moje dylematy, gdzie się tatuować znikną ;)

    OdpowiedzUsuń