wtorek, 21 maja 2013

Kierunek - Słowenia!





     Chyba obiecywałem wpis na tydzień temu...

     Komiksowa Warszawa upłynęła pod znakiem dobrej zabawy, przyjaźni, komiksów, Stadionu Narodowego, wymieniania się 3DeeSowymi spotpassami i Słońca.

     Nie opuszczającemu Cię ani na krok, tłustemu jak tucznik Słońca, które smagało nas powrozem skręconym ze skwaru i napełniało płuca martwym powietrzem. Słońca utrudniającemu chodzenie na boso przez gotujący się asfalt.
     Ja wiem, że dzięki Tobie na tej planecie istnieje życie i w ogóle...ale przyhamuj trochę, ok?

Słońce?

...

Proszę?



     Jeśli kogoś z was ominęła Komiksowa Warszawa, a ostrzył sobie zęby na drugi, premierowy numer Profanum (lub wznowione wydanie pierwszego), może to zrobić odpowiednio tutaj i tutaj. I to po promocyjnej cenie!

     A teraz, nie przedłużając, wyjątki ze szkicownika i garść zdjęć ilustrujących moją i mojego brata Jaśka podróż do Słowenii. Odwiedziliśmy w Lublanie Kasię, zwaną potocznie dużą siostrą, która była na Erasmusie.






     Wystartowaliśmy z Gdańska Polskim Busem do Warszawy, gdzie mieliśmy przesiadkę na kolejny Polski Bus do Wiednia. Na którego czekaliśmy dwa pączki, kawę i kilka szkiców, czyli w sumie cztery godziny. W owym czasie tłukłem w Herosów V, o których podjarany opowiadałem Jaśkowi przez większość drogi do Warszawy. Stąd wampir na pierwszej stronie.

"Błagam...zabijcie...mnie..."


     Po dwunastogodzinnej podróży wylądowaliśmy w Wiedniu. Pierwsze, co zrobiliśmy, to poszliśmy na sznycla. Był wielki. Bułka, w której siedział, wyglądała na przerażona jego obecnością.
Potem poszliśmy na kawę i strudla. No, ja poszedłem na kawę, bo Jasiek jej nie pija. A strudla zamówiliśmy na spółę. Opowieści o wiedeńskiej kawie okazały się być prawdziwe. Nawet kawa a McDonaldzie była jakby lepsza niż u nas. Albo to tylko siła sugestii.
     Potem  poszliśmy szwędać się po centrum. Przez dziewięć godzin. Dziewięć długich i ciemnych godzin. Tyle czasu mieliśmy do pociągu.

Najlepsza ławka.



     Tutaj muszę sprostować. Skłamałem. To nie był mój pierwszy napad na fontannę. Gwoli ścisłości, moja rodzina jest prawdopodobnie poszukiwana w całej Europie za ograbianie fontann. Pamiętam szczególnie jeden rozbój z synem w ręku. To było chyba w Czechach. Tata chwycił mnie za kostki i zawiesił nad wodą, mówiąc, bym łowił monety. Woda była okropnie zimna. Ale poszukiwania błysków w wodzie uzależniające.

     Tą piłką, którą znaleźliśmy w parku, graliśmy przez dobre pół godziny, podając ją sobie od niechcenia niewprawnymi kopnięciami i patrząc na nielicznych, przechodzących ludzi. Zmęczeni nocnym łażeniem po mieście, zdrzemnęliśmy się na parkowej ławce, budzeni tylko niewygodą i skąpym deszczykiem.



     Nareszcie Lublana. Wszędzie blisko. Uradowana Kasia odebrała nas z peronu i poszliśmy na piechotę do wynajmowanego przez nią mieszkania. Po smacznym obiedzie poszliśmy z nogi do centrum Lublany. Stamtąd spacerkiem na imprezę. Jak mówiłem, wszędzie blisko.
     Od razu zakochałem się w Lublanie. Jest w niej coś, co bardzo przypominało mi Gdańsk. Może to architektura, może atmosfera, nie wiem. Poczułem się od razu jak u siebie. Miasto z drugiego odcinka "Buca Kartofla" jest właściwie wzorowane na Lublanie i prawdopodobnie tak zostanie. To z pierwszego Buca oparłem głównie o Pragę. Ale wracając do tematu.



Ostatni szkic z Lublany, bo potem byłem albo zbyt zajęty, albo zbyt zmęczony, by rysować. Nawet tego nie dokończyłem.

Wspomniane girlandy butów. A to tylko jeden z obwieszonych nimi kabli, które widzielismy na mieście.

     Lubelski zamek, choć niewielki, robi wrażenie. Mam straszną słabość do zamków. Zwiedziliśmy mieszczące się w nim muzeum, w którym można było nawet pomacać kilka rzeczy. Ze ździwieniem odkryłem, że częścią ekspozycji były też przesympatyczne, flashowe gry, wyświetlane na dotykowych ekranach. Ilustrowały wybrane elementy historii Słowenii. Okazuje się, że jestem słaby w przekradaniu się nocą wśród wojskowych patroli i zaklejaniu propagandowymi plakatami Lublany.
     Na przeszklonym balkonie widokowym dołączyło do mnie kilku ludzi. Myślałem, że też są spragnieni widoku miasta na tle zachodzącego Słońca, ale nagle balkon okazał się być windą, jadącą na samo podnórze wzgórza, na którym mieścił się zamek. Zostałem mimowolnym zakładnikiem, przyklejonym do szyby i wpatrzonym w oddalającego się ode mnie brata, którego mina sugerowała, że kupiona przez niego ryba z frytkami okazała się być żywa i w dodatku umie wspaniale tańczyć poloneza.

     Gdzieś po drodze wturlaliśmy się na wystawę jednego z profesorów Kasi, która mnie zdmuchnęła. Ściany pokryte fantastycznymi pracami, jak trup mrówkami. Zdjęcia są okropne, bo robione moim craparatem.



Szybko, jaką mam zrobić minę?!







      Wieczorem poszliśmy na legendarną Metelkovą. Z piwem w ręku wdarliśmy się w hordę pijanych studentów. Byli jak falujące, gwarne morze twarzy, słów i alkoholu.
 Przed wyjazdem Kasia znowu nas tam zaprowadziła, żebyśmy mogli pozwiedzać ulicę w promieniach Słońca. Za dnia Metelkova jest cicha. Po jej bokach kolorowe i niesamowite domy pełne squatujących ludzi, wyglądają jak znaki drogowe mówiące "zwolnij i napij się". Sama ulica wygląda, jakby gwałtem wyrwana z narkotycznego snu pary spalonych hippisów o Utopii i po drodze wytarzana w garażowej wyprzedaży sztuki.
     Od samego progu Metelkovej przykleił się do nas uśmiechnięty i średnio kontaktujący chłopak. Chodził za nami krok w krok, czasami chciwie sztachając się fluorescencyjną zawartością butelki, którą czule do siebie przytulał. Próbował podrywać Kasię, która niezwracała na niego zbyt dużej uwagi, jakby był częścią Metelkovego uroku. I faktycznie. Był jak wariat w domu wariatów. Na swoim miejscu. Swojski.

Abstrakcyjna mozaika i klasyczna rzeźba na wysokości drugiego piętra. No bo czemu nie.

Napędzane elektrycznością pedały obracały kołami. Zahipnotyzowany jednostajnym ruchem nie mogłem oderwać wzroku od tej dziwnej konstrukcji. Czułem się, jakbym patrzył na dawno zapomniany artefakt pozaziemskiej cywilizacji.

Wtem! Wystawa komiksu. Tak się składa, że lubię komiksy.

To już nie Metelkova. Schody do mieszczącego się w piwnicy skate shopu.

     Powrót do domu nie obfitował w przygody. Zmęczeni, większość drogi przespaliśmy.

     W sumie podróż w dwie strony zajęła nam dłużej, niż sam pobyt w Lublanie. Szkoda. Ale co mam powiedzieć? I tak się opłacało.


P.S. - Serdeczne pozdrowienia dla czytelnika Kreskotoku, który zagadał mnie na Komiksowej Warszawie! Internetowa piątka!







2 komentarze:

  1. hej,
    Wpadłam przypadkiem i od kilku godzin mam nie lada zagwozdkę rozmyślaniową.
    Dlaczego on (jak mniemam Jasiek, tak?) jest w harcerskich sztucach i wywijkach i jeśli się nie mylę to spodenki też ma harcerskie?
    Przepraszam, ale naprawdę straszliwiaście mnie to intryguje. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobra już nieważne. Jako mistrzyni facebooka wszystko już wiem. Bałam się, że nosi ot tak. Ale jak harcerz to okej :)

    OdpowiedzUsuń